Nasze zaangażowanie jest najcenniejszą walutą

W obecnych czasach natłoku informacji, wybicie się ze swoim przekazem to nie lada wyczyn. Do tej pory o atencję ubiegały się głównie firmy, aby sprzedać swój produkt czy usługę, jednakże od czasów powstania social mediów, a już szczególnie tych biznesowych, jak choćby LinkedIn, wyjątkowo modne stały się rożnego typu social selling, personal selling czy personal branding. Oczywiście koniecznie w wersji PRO. PRO jak profesjonalista.

Tak jak w przypadku różnej maści celebrytów czy innych osób publicznych było/jest to zrozumiałe, bo ich istnienie uzależnione jest od rozpoznawalności, tak obecnie każdy stara się zabłysnąć w internetowym świecie jako wyjątkowa, niepowtarzalna, wszechobecna i wszechwiedząca „marka”. Nie mówię tutaj o instagramowych influencer’ach, o których głośno po akcji z ostatniego Open’era, czy też obnażeniu faktu jak kupują swoich obserwatorów, ale o osobach, które starają się stać takim influencer’em, czy też ekspertem w biznesowym obszarze.

Typy użytkowników LinkedIn

Patrząc po zachowaniu w tym wirtualnym świecie, można odnieść wrażenie, że użytkownicy LinkedIn dzielą się na cztery typy:

Pierwszy to ten, który po prostu korzysta z platformy i nie do końca wie (nie ma potrzeby wiedzieć) jak ona działa – używa LinkedIn jako globalnej książki kontaktowej.

Drugi już jest bardziej (lub nawet w pełni) świadomy, dla którego LinkedIn poza książką adresową jest również platformą do wymiany informacji oraz nawiązywania relacji w obszarze, w którym się porusza. Angażuje się w komunikacje osób, firmy czy też projektów, w których w danej chwili uczestniczy, publikuje czy też wyszukuje interesujące go treści.

Trzeci to prawdziwi influencerzy – osoby ze świata biznesu, kultury, nauki czy polityki, którzy mogą pochwalić się niejednym sukcesem i dzielą się swoimi spostrzeżeniami, opiniami, poradami i doświadczeniem. Nie mają potrzeby brylować i udzielać się w każdym możliwym miejscu, bo i tak są rozpoznawalni, zatem ich komunikacja ogranicza się zazwyczaj do tej jednostronnej – własnych publikacji i ewentualnej interakcji pod nią.

I mamy wreszcie czwarty typ. Typ osób, które myślą, że są influencerami, lub dążą za wszelką cenę, aby takimi zostać. Osoby dla których lajki oraz zasięg w postaci cyfr i ikonek pod postem ma największe znaczenie – nie zaś przekaz merytoryczny. Można odnieść wrażenie, że wszyscy przeczytali te same książki czy ukończyli te same złote kursy z cyklu „jak zabłysnąć na LinkedIn”, bo ich działania są tak podobne i sztampowe, że trudno uwierzyć w taki zbieg okoliczności.

O tych ostatnich chciałbym napisać, bo to ich dotyczy nagłówek tego posta. Nasze zaangażowanie (w sensie wszystkich użytkowników internetu) to waluta, którą w nim płacimy – a już w szczególności w social mediach. Rozdawanie lajków na lewo i prawo i nic niewnoszące komentarze powodują, że często naprawdę beznadziejne treści robią bardzo duży zasięg i trafiają na tablice innych osób, robiąc im tam śmietnik jak na facebook’u, i przysłaniając te bardziej wartościowe pod względem merytorycznym treści.

Przegrani i wygrani w social mediach

Tak, tak. Niestety algorytmy LinkedIn działają tak, że liczy się dla nich zaangażowanie ludzi, a nie przekaz posta, więc angażując się w coś głupiego, sprawiamy, że rozprzestrzenia się to w świat niczym wirus. Wartość merytoryczna na platformie spada, a osoby zamieszczające takie posty, widząc uzyskane zasięgi, tylko utwierdzają się w przekonaniu, że robią coś dobrego i potem ekscytują się, jakie mają dotarcie do innych. I fakt - mają. Faktem jest też, że to oni są największymi wygranymi w tym całym zamieszaniu. Cel osiągnęły – zasięgi, które (patrząc po zachowaniu i wprost proporcjonalnym do nich wzroście ego) chyba uzależniają. To akurat łatwo zaobserwować – posty z małym zasięgiem dość często usuwane są przez autorów, aby „nie psuły” im ogólnego wizerunku.

A kto jest przegranym? Zawsze ktoś jest – jak w każdej rozgrywce. Przegranym są ci, którzy właśnie angażują się bezrefleksyjnie w takie posty - pomijając grupy wzajemnej adoracji (o tym za chwilkę). Każda interakcja z postem na LinkedIn niesie ze sobą pewne konsekwencje. To akurat łatwe do przewidzenia, a wydaje się, że ludzie nie zdają sobie z tego sprawy. Jakie konsekwencje? Takie, że wszyscy w pierwszej grupie kontaktów takiej osoby widzą to, w co się ona angażuje. Dodatkowo komentarze wszystkich osób są ogólnodostępne i poza imieniem i nazwiskiem, podpisane również stanowiskiem i firmą – zatem czytając komentarz lub widząc inną formę zaangażowania takiej osoby, od razu widać sposób myślenia, podejście czy jej wiedzę w danym zakresie.

W skrócie, angażując się bezrefleksyjnie w tzw. shit content obnażamy się przed innymi. A jak? – tutaj już każdy odbiorca wyciągnie własne wnioski. Czym jest zaangażowanie bezrefleksyjne? Bezmyślnym polecaniem treści, których nawet się nie przeczytało, a robi się to jedynie dlatego, że opublikowała je jakaś „znana” osoba. Mogą to być też nic niewnoszące komentarze, po których również widać, że albo osoba nie przeczytała posta, albo… dodała komentarz tylko po to, byleby go dodać i zrobić zasięg.

I tutaj płynnie przechodzimy do grupy wzajemnej adoracji, o której wspomniałem wcześniej. Tutaj zaangażowanie takich osób ma zupełnie inny cel – to nic innego jak zasada wzajemności. Tak tak, też czytałem te mądre książki i porady, jak ekspercko wykorzystać LinkedIn, i tam wprost o tym piszą. Dlatego też jak wymieniałem typy użytkowników, zaznaczyłem, że wygląda na to, jakby wszyscy z tej ostatniej grupy korzystali z tych samych porad. Ty mi coś polubisz i skomentujesz, to ja zrobię u Ciebie to samo. I w ten oto sposób, jak przyjrzeć się komentarzom i poleceniom pod postami wspomnianych influencerów, spotkać można głównie te same osoby.

Chcecie być ekspertami - pilnujmy tego na każdym kroku

Ostatnio byłem obserwatorem i uczestnikiem pewnej dyskusji na LinkedIn odnośnie ostatniej kampanii Lenor. Tej, którą promowała Macademian Girl na Instagramie. Zacznijmy od tego, że gdyby nie LinkedIn i ta dyskusja, nigdy nie dowiedziałbym się, ani o tej kampanii, ani o nowej linii Lenora – zakładam, że kilka tysięcy innych osób, do których dotarł post, również (ale to już szczegół). Dyskusja była przywołana oczywiście jako beznadziejny sposób kampanii wykorzystującej lokowanie produktu. W ogóle zły, słaby, co tam marka Lenor sobie pomyślała to robiąc itd. itp. Znaczna część komentarzy również szła w tym kierunku, typu: „słabe”, „groteskowe”, „śmieszne” itp. Dodam, że komentarzy tych udzielały osoby, które promują siebie jako eksperci od komunikacji, marketingu i sprzedaży.

Pomijając już fakt samego sposobu wyrażania swoich opinii w takim temacie przez ekspertów (stricte emocjonalne bez żadnego poparcia merytorycznego, uzasadnienia, faktów, czy czegokolwiek) bardzo dziwi fakt braku znajomości podstaw marketingu i panujących w nim zasad. A do takich wniosków można dojść czytając właśnie te komentarze. Można wywnioskować, że osoby te nie wiedzą czym jest lokowanie produktu, czym różni się od reklamy, promocji czy innych form komunikacji. Nie wiedzą, czym są zasięgi (a przecież sami tak o nie dbają!?!?) i budowanie świadomości oraz rozpoznawalności. Każda interakcja pod postem czy komentarzem tego typu, pokazująca, że ktoś uważa tak samo, w oczach potencjalnych klientów obnaża profesjonalizm tychże osób, pokazując braki elementarnej wiedzy. Chociaż to może i dobrze, bo potencjalny klient weryfikuje potencjalnego partnera. W jednej z dyskusji dowiedziałem się na przykład, że reklama jest dobra i ma sens tylko wtedy, kiedy zwiększa wyniki sprzedaży. Tylko! Tylko? Hej Emplyer Branding’owcy, PR’owcy i osoby od wizerunku – co Wy na to? Czy Wasze działania mają sens?

Idąc dalej tą sprzedażą i wynikami kampanii. Żadna z wypowiadających się osób nie reprezentowała marki Lenor, a co za tym idzie nie znała celów kampanii, czy też nie znała jej wyników. A jednak wypowiada się, że kampania jest słaba, beznadziejna, groteskowa, nieprzemyślana, śmieszna itd. itp. Gdy ktoś miał odmienne zdanie – że wg niego kampania jest super, dostawał odpowiedź, że tego nie można stwierdzić, do czasu aż nie pozna się jej wyników. Ejj…. To to, że jest słaba i w ogóle, to wiemy już teraz, ale to czy jest dobra, to dopiero jak będą wyniki?? Profesjonalne podejście i argumentacja, nie ma co. ;)

Ciekawostką jest też to, że po użytych argumentach, że kampania działa chyba nadzwyczaj dobrze, skoro tyle o niej wszędzie rozmawiają, pada odpowiedź… że linkami i zasięgiem się nie zarabia i nie świadczą one jakości kampanii. I mówią to osoby… które same publikują dla zasięgów i lajków. Czego nie rozumiem?

Przy innej dyskusji dowiedziałem się, że sprzedaż w ogóle nie opiera się na relacjach. Żeby nie wciskać ludziom kitu, bo sprzedaż zależy tylko od profesjonalnego podejścia, a relacje w ogóle się nie liczą. Usłyszałem to od szefa sprzedaży w jakiejś firmie… I teraz jakby mu udowodnić, że tak nie jest. Chyba tak, że nic od niego nie kupię. Czy moja decyzja to kwestia relacji (i emocjonalnego podejścia), czy profesjonalizmu tej osoby, że potencjalnemu klientowi powiedział wprost, że jego podejście do sprzedaży i zakupów jest bzdurą?

Miejmy świadomość swoich działań i dbajmy o swoją walutę

Kończąc dzisiejszy wpis mam jedną prośbę. Dbajcie o swoją walutę. Walutę, którą jest nasze zaangażowanie. To co robimy w sieci, to co polecamy i komentujemy, widzą inni, i na podstawie tego budują sobie nasz profil i wyrabiają odpowiednie zdanie. Na podstawie tego co widzą, co pojawia się przez nasze zachowanie na ich tablicy, podejmują pewne decyzje – jak choćby usuwanie nas z listy kontaktów bądź zaprzestają obserwowania. Robią tak, bo nie każdy chce mieć śmietnik na tablicy, mało merytoryczne treści, koty, cudze filmy i przemaglowane już wielokrotnie „motywujące” grafiki, czy jakieś zagadki, które wstawiane są tylko w celu robienia zasięgu. W LinkedIn mamy jeszcze dość dobrą możliwość zarządzania treścią, która się widzi – ta możliwość, to usuwanie czynników, które wpływają na to, że ta treść się pojawia. A czynnikami tymi jest nasze zaangażowanie.