Trener, coach, konsultant - a może doradca?

No właśnie. Trener, coach, konsultant, czy doradca? Oto jest pytanie! Zalanie w ostatnim czasie rynku, a w szczególności mediów społecznościowych, tematyką „coachingu” napawa o zawrót głowy. Chodzi już o wszystko – o ilość informacji, ich jakość i przede wszystkim osoby reprezentujące ten obszar biznesu. Jak wszędzie moda przyćmiła zdrowy rozsądek, przez co zamiast mieć jakiś nowy, ciekawy i unormowany segment rynku, mamy na nim wolną amerykankę, stworzoną w większości przez samozwańczych ekspertów.

Taki stan rzeczy powoduje, że wbrew pozorom cierpią na tym wszyscy. No dobra. Prawie wszyscy. Wszyscy poza tymi najmniej świadomymi, którzy poza własnym ego nie widzą reszty świata. Ale poza nim obrywa się już pozostałym, czyli klientom, faktycznym ekspertom i całemu wizerunkowi branży. I dlatego właśnie to jest tak groźne.

Każdy rynek składa się zazwyczaj z trzech grup: sprzedawca, klient, konkurencja. Są oczywiście jeszcze inne, np. dostawcy, czy też obserwatorzy, których dana usługa osobiście nie dotyczy, ale mają jakąś świadomość jej istnienia. Jednakże podstawa funkcjonowania biznesu opiera się na tych podstawowych trzech filarach. Kiedy nie ma na nim żadnych regulacji, wówczas mamy dosłownie wolny rynek i każdy robi co tam chce. W obszarze szkoleń i „coachingu” tak właśnie jest.

Obecnie mamy wręcz wyścig na tym polu. Ludzie prześcigają się w coraz to nowszym wymyślaniu stanowisk i potrzeb, i nagle mamy takie perełki jak: coach biznesu, coach samorozwoju, coach florystyczny, coach dietetyczny, coach work-life balance oraz – uwaga – coach zwierzęcy. Coach zwierzęcy? Tak tak. Z tymi osobiście się spotkałem. Było ich jeszcze kilka innych, ale zakładam, że jakby tak zliczyć kreatywność ludzi, to pójdziemy w setki, bo czemu by nie zrobić coach’a od picia piwa? Ciekawy zawód i może dawać mnóstwo przyjemności.

Skąd taka tendencja? Dlaczego wymyślamy tego typu stanowiska? I skąd to zapożyczanie zagranicznych nazw, jakbyśmy nie mogli używać własnych. Czy się ich wstydzimy? Są mniej prestiżowe? Pewnie brzmię teraz jak hipokryta, skoro zajmuję się „outsourcingiem”, a krytykuję zagraniczne nazewnictwo. To nie tak do końca. Nie krytykuję zagranicznej nomenklatury, jeśli nie ma dobrego odpowiednika w języku polskim i po prostu przyjęła się jako nazwa własna. Nie krytykuję też jej, kiedy wykorzystywana jest zamiennie jako synonim, aby unikać powtórzeń w tekście. Ale kiedy mamy odpowiednik w naszym ojczystym języku, a zastępujemy go zagranicznym i dodatkowo mówimy, że to co innego, no to już jest pewien problem.

Wróćmy zatem do tematu. Trener, coach, konsultant, czy doradca? Już nawet podczas jego pisania, jedyne słowo, które zostało podkreślone w wordzie (oczywiście w wersji PL) jako błędne, to „coach”. Ogólnie w całym powyższym tekście jest to jedno z dwóch słów podkreślone jako błędne. Drugim jest „work-life balance” (zgadza się – „outsourcing” nie jest). Dlaczego zatem, tak uparcie chcemy napisać, że jesteśmy „coachem”, a nie trenerem? Ego, moda? – nie mam pojęcia, ale bardzo bym chciał to zrozumieć.

Nie bez powodu w tytule dałem jeszcze konsultanta i doradcę, bo te dwa rzeczowniki bardzo często przewijają się z pozostałymi, zatem są jakoś ze sobą powiązane. Tutaj jednak już z samych definicji można wyciągnąć różnicę. Z konsultantem – konsultuję pewne kwestie. Mogę wziąć jego zdanie pod uwagę, lub nie. Interesuje mnie jego opinia, najprawdopodobniej z uwagi na jego wiedzę, doświadczenie lub znajomości. Z doradcą jest podobnie, choć to stanowisko wydaje się nieco mocniejsze. Doradca już wskazuje mi pewne rozwiązania, zestawia plusy i minusy i radzi co zrobić. To stanowisko ma mocniejsze przełożenie w relacji: wiedza – zaufanie – podjęcie decyzji.

I teraz przechodzimy do tych kluczowych: trenera i coach’a. Ostatnio podjąłem się dyskusji na LinkedIn pod postem, którzy brzmiał następująco:

„Czy "wpuścić" zewnętrznego Trenera i Coach do firmy? - Jak myślicie, dlaczego warto się zdecydować? Ktoś dostrzega plusy ? A może są i.....minusy?”.

Nie wskażę, kto je zadał, bo to zupełnie nieistotne, ale posłużę się samym pytaniem, bo to dobry przykład. Załóżmy, że pytanie to pada od osoby, która faktycznie stanęła przed takim dylematem. Być może sama podjęła decyzję, a być może szef kazał zweryfikować rynek, bo gdzieś tam usłyszał, że to teraz modne. Nie wiadomo. Pytanie padło, więc czas na dyskusję.

Większość odpowiedzi, to oczywiście, że tak, to super, że świeże spojrzenie, że inny pogląd na procesy czy procedury. No w skrócie ogólnie, że tak. Ja postanowiłem zadać inne pytanie – czym różni się trener od coach’a, bo serio… nie wiem. Dla mnie coach i trener od zawsze były synonimami, ale skoro pada pytanie, gdzie te dwa wyrazy zestawia się razem na zasadzie „coach i trener” albo „coach lub trener”, to oczywistym wnioskiem jest, że są to dwie różne osoby.

Odpowiedź dostałem prawie, że natychmiast – otóż różnica jest znaczna. W skrócie, trener tylko kogoś ćwiczy pod kątem osiągnięcia jakiegoś celu, a coach to coś więcej. Że to taki już mentor (to już moje dopowiedzenie). Zainteresowało mnie to, bo jak już pisałem, nie znałem tych zależności. Skoro jednak tak jest, to postanowiłem pójść nieco dalej i dowiedzieć się, jak ten „coach”, ten który jest wyżej w hierarchii od trenera, nazywa się po angielsku. No bo wiecie. Tam coach, to coach, czyli trener. Tak mówi słownik polsko-angielski i tak mówią też wszyscy zawodnicy ligi NBA, NFL czy NHL. A wątpię, żeby stanowisko coach’a było tylko w Polsce.

Poza odpowiedzią, że nie można tego tak dosłownie tłumaczyć (?) oraz historią słowa coaching, dopiero po kilku postach dowiedziałem się wreszcie, że po angielsku i jeden i drugi to… uwaga… coach! Tak jest. Tylko, że ten, który nie jest trenerem, może mieć jeszcze dodatkowe słowo w nazwie dookreślające jego profesję, np. sales coach.

Rozumiecie abstrakcję tego zjawiska, czy może tylko ja jestem tutaj jedyny, który nie rozumie tematu? Wówczas posypię głowę popiołem i przyjmę do wiadomości status jaki jest. No bo zobaczcie. Tam mamy coach’a i np. sales coach’a (tak swoją drogą, na razie wszystko mi word podkreśla jako błędy). A u nas mamy trenera i coach’a sprzedaży. Nie możemy mieć przecież trenera sprzedaży. Dlaczego? Czym się różni trener sprzedaży, od coach’a sprzedaży. Czemu u nas muszą to być dwa różne określenia, a tam jedno?

Tu już nie chodzi o dosłowne tłumaczenie, bo to nie jest przykład w stylu: „dzięki z góry” i „thanks from the mountain”. Tu chodzi o zamienne nazewnictwo. W przeciwnym wypadku dojdziemy do absurdu, że będziemy mieli „coach’ów trenerów”, co jak byśmy chcieli wytłumaczyć anglikowi wyszłoby jakieś „coaching coach”. Swoją drogą jak przetłumaczymy na angielski „trenera sprzedaży”? No bo załóżmy, że nie jestem coachem, a jedynie trenerem (tym niżej, co ćwiczy i nie jest mentorem) i chcę to dosłownie komuś wytłumaczyć. Przecież nie powiem, że jestem sales coach’em, bo skłamię…

Dobra. Zagalopowałem się, ale naprawdę jest to dziwna sytuacja. Dziwna szczególnie, że osoby które tak bardzo wskazują na różnice między trenerem, a coach’em w swoich wypowiedziach używają tych określeń jako równoważnych i np. odpowiadają w sposób: „jeśli chcesz coacha/trenera to…”. No skoro są to różne stanowiska, to nie można tego tak pisać, bo wychodzi na to samo. Powinno być „jeśli chcesz trenera to… a jeśli chcesz coacha to…”. Wówczas ma to sens.

Podobnie z opisami stanowisk czy to na wizytówkach czy LinkedIn. „Jestem coachem i trenerem w….”. Skoro coach jest jakby wyżej, nad trenerem, to znaczy, że posiada wszystkie jego atrybuty plus jeszcze dodatkowe kompetencje. Wtedy bez sensu jest pisać, że jestem tym i tym, bo już samo bycie coach’em oznacza, że muszę być i trenerem.

No to się uzewnętrzniłem, ale patrząc po komentarzach w internecie nie jestem jedyny. Przyznam się szczerze, że nie dziwię się, że tym wszystkim nagonkom na „coaching”, tym fanpage’om na facebooku wyśmiewającym złote myśli, ale branża jest sama sobie winna. Sami karmią tego potwora, którym są właśnie obserwatorzy zewnętrzni. Nie są oni stroną na tym rynku, ale siłą rzeczy mają z nią kontakt i potrafią trzeźwo i niezależnie ocenić sytuację.

Brak unormowań, specjalistycznych szkoleń i egzaminów powoduje, że trenerem (i oczywiście coach’em) może zostać każdy. Są nimi nawet dwudziestolatkowie bez żadnego doświadczenia, którzy mówią jak prowadzić firmę, jak ćwiczyć na siłowni, co jeść, w co inwestować itp. Wszystko przez to, że naczytali się książek, czy naoglądali internetowych celebrytów, którzy pokazują, że tak to właśnie powinno wyglądać. Klient z kolei tego nie wie i ufa, że ten, który nazywa się coach’em, to faktycznie jego specjalność i ma jakieś doświadczenie, bo za jakość i potwierdzeni służą mu like’i i polecenia pod postami w internecie.

A jak powszechnie wiadomo – zawsze łatwo komuś doradzić, skoro nie odpowiada się później za konsekwencje i na gadaniu się kończy. Mówić jest łatwo, trudno jest robić. Popatrzcie ile w czasie Mundialu mamy ekspertów. To zupełnie to samo. Każdy się nagle zna na tematyce, a jednak jakoś doświadczenia w niej żadnego nie ma. Różnica jest tylko taka, że w biznesie biorą za to pieniądze…