Już nie jestem Sharedeskerem

Na gościnnych występach u Klientów często zostawiam laptopowe ładowarki, co wzmacnia moje i tak już mocne kontakty z firmowym działem IT. Po (przed)ostatnim takim incydencie nasz technologiczny magik napisał mi w mailu: „Nową ładowarkę zostawiłem na Twoim biurku”. Zgłupiałam, bo od kiedy to ja mam w firmie przypisane stanowisko pracy? Okazało się, że od grudnia już mam, choć na początku tego nawet nie zauważyłam. Potem również inni moi koledzy zaczęli przypisywać mi jedno ze stanowisk w bardzo wygodnym, pięcioosobowym Open Space.

Biurko Kariny

Od lat chwalę się, że jestem jedną z pierwszych w Polsce promotorek współdzielenia stanowisk pracy w korporacjach. W swojej karierze prowadziłam programy, które przygotowywały tysiące Użytkowników do kultury współdzielenia. Jestem nie tylko orędowniczką sharedeskingu ale może przede wszystkim gorącą zwolenniczką stylu Pracy Opartej na Aktywności, która może (choć nie musi) współdzielenie stanowisk pracy wprowadzać. A mój osobisty styl pracy – jestem Explorerem, czyli samodzielną specjalistką pracującą na projektach u Klientów – powoduje, że przypisanego stanowiska pracy nie potrzebuję.

W dodatku jestem zadeklarowaną biurową minimalistką (co zwykle idzie w parze z mobilnością) i w związku z tym prywatnych przedmiotów w biurze nie trzymam praktycznie żadnych (no, może poza kilkoma ładowarkami). A jednak. Nie mogę zaprzeczyć że możliwość posiadania stanowiska pracy na wyłączność, w dodatku w środowisku pracy jakie oferuje Kinnarps, sprawia mi sporą przyjemność. Przyjemność, która byłaby tylko i wyłącznie czystym marnotrawstwem z punktu widzenia mojego pracodawcy gdyby nie to, że całe nasze biuro stanowi równocześnie showroom – i potrzebujemy więcej biurek niż mamy pracowników, aby móc ich walory demonstrować naszym Klientom.

Marnotrawstwo, warto dodać, okrutne – bo jak policzyłam to w styczniu (pracując sumiennie bez dnia przerwy) z przypisanego mi w warszawskim biurze pokazowym stanowiska pracy skorzystałam jedynie dwa razy. Pozostały czas spędziłam albo u Klientów porozrzucanych po połowie Europy, albo pracując z domu, co było najlepszym rozwiązaniem ze względu na męczącą mnie w styczniu chrypkę.

Mój jest ten kawałek podłogi

Czy warto pracownikom zabierać ich biurka? Przyznam się, że mam w tej kwestii coraz więcej wątpliwości. Bo po latach implementacji projektów uelastyczniania dobrze już znam wszystkie niebezpieczeństwa agresywnego sharedeskingu. Z wielką ostrożnością zalecam więc wprowadzanie tego modelu pracy moim Klientom, zwłaszcza gdy nie są na to technologicznie i kulturowo do takiej zmiany gotowi, ale też gdy styl pracy ich pracowników jest ściśle związany z biurkiem. Bo sharedesking nie idzie w parze z „deep working” do którego potrzeba nie tyle koniecznie swojego miejsca, co przede wszystkim zmniejszenia dopływu bodźców zewnętrznych, a to nie jest łatwe do uzyskania bez pewnej fundamentalnej stałości otoczenia. A trudno się skupić, gdy codziennie siedzimy pośród innego zestawu współpracowników.

Dodatkowo, posiadanie własnego biurka jest po prostu przyjemne, bo zaspokaja potrzebę pewności działania i przejrzystość zrozumienia systemów, co stanowi podstawę dobrostanu. Co jest nam coraz bardziej potrzebne w rozchwianym świecie zewnętrznym pełnych VUCA (ang. Volatility, Uncertainty, Complexity, Ambiguity). I co staje się tym ważniejsze dla Użytkowników, im mniejszą mają indywidualną tolerancję na działanie w warunkach niepewności. Przyznam się, że samą mnie zaskoczyło, jak przyjemne może być posiadanie własnego kawałka biurowej podłogi.

Puste biurka też się przydają

Najważniejszym argumentem ewangelistów współdzielenia są niewykorzystane biurka. Oraz wynikające z tego powodu straty – zarówno na zasobach (koszty utrzymywania pustego biura) ale też utracone korzyści wynikające z możliwości użycia przestrzeni zajmowanej przez biurka na inne, równie przydatne, biurowe typologie. W wielu przypadkach to prawda, ale w równie wielu sytuacjach odrywanie pracowników od stałych biurek przynosi więcej strat niż korzyści. Z badań Leesmana wynika, ze co najmniej 50% biurowych pracowników to „Kotwice” czyli specjaliści na różnych szczeblach w organizacyjnej drabinie, którzy z powodu rodzaju wykonywanych zadań niemalże na stałe są przykuci do biurka. Dla nich nieproporcjonalnie ważniejsza od bogactwa biurowych typologii jest ergonomia ich indywidualnego stanowiska pracy.

Trzeba przy tym zachować proporcje – jeśli poprzez wprowadzenie współdzielenia zyski na kosztach prowadzenia biura wyniosą nawet 10%, ale same koszty biura stanowią jedynie 10 - 15% wszystkich kosztów pracowniczych, to 2% strata wydajności i produktywności u takiego na siłę uelastycznionego pracownika z nawiązką utopi oszczędnościowe korzyści. Oczywiście te proste obliczenia z wielkim trudem tłumaczy się niektórym regionalnym office managerom, których osobista premia jest uzależniona od oszczędności na zasobach, a nie od wzrostu produktywności. Na szczęście w moim otoczeniu mam coraz więcej mądrych decydentów którzy rozumieją, że prawdziwym celem jest stworzenie środowiska pracy dopasowanego do potrzeb jego Użytkownika, nawet kosztem excelowego bottom-line. Dlatego coraz więcej czasu spędzam na budowaniu wiarygodnych wskaźników sukcesu projektu opartych na zadowoleniu i wydajności (choć oczywiście aspekt kosztowy nadal pozostaje istotny). I nie ukrywam, takie podejście bardzo mnie cieszy.